..
Monika Młodecka

12 | 20173
 
 
2012-10-24
Odsłon: 1724
 

Bouldering – do pięciu razy sztuka


Naprawdę lubię moment, w którym po wakacyjnych wojażach do wszystkich jednocześnie dociera, że trzeba znowu zacząć zarabiać, czego rezultatem są tłumne spotkania towarzyskie pod pochylnią. Nie żeby powrót do, jak to mówi mój znajomy, PL Babilon System był czymś przyjemnym. Jednak to wspólne ładowanie, wymyślanie przystawek, topy złapane ostatkiem sił i upokarzające sit starty, to wszystko  ma w sobie ten niepowtarzalny urok. Dochodzi jeszcze dobra zabawa podczas zawodów i jeszcze lepsza na after party. To jeśli chodzi o bouldering na sklejce, który zawsze wydawał mi się sto razy naturalniejszy od wspinania po często mało urodziwych, ułożonych w pośpiechu drogach z cruxami bazującymi na dwóch absurdalnych przechwytach i nie mających wiele wspólnego ze specyfiką i całym pięknem ruchu wspinaczkowego.

Nie będę bardzo odkrywcza, jak napiszę, że bouldering, jak to się teraz mówi, w outdoorze to już zupełnie co innego. Przez długi czas kojarzył mi się on z typami w czapkach (noszonymi bez względu na temperaturę), u których stosunek masy mięśniowej do organów wewnętrznych oscylował gdzieś w granicy 127:1. Wyjątkiem potwierdzającym regułę był zawsze Dave Graham, wysoki szczypior o miłej powierzchowności chłopca, który nie przeszedł jeszcze mutacji, co często zdawał się potwierdzać jego głos. Dopiero potem, podczas Petzl RocTrip w Jonte, przebijając się przez opary dymu, miałam okazję na własne oczy przekonać się, dlaczego Amerykanin czasami brzmi jak kastrat :-) Moje domysły awansowały i zyskały statusy aksjomatów na skutek zaskakujących opowieści o polskich korzeniach (on też?!), jakimi uraczył nas Dave. A wszystko zaczęło się mniej więcej tak:

- We’re three people from Poland without a car… Would that be possibile for you to give us a lift tomorrow?

- Three people and no car? Wow! Hey, wait a minute, you’re from Poland? I have some family in Poland!

- You do? Where are they from, I mean which city?

- I don’t know…. they don’t tell me.


Dosyć rozległa dygresja, ale to właśnie przypomina mi się, gdy myślę o bulderingu. Zostawiając zarówno skrytą rodzinę Dave’a, najwyraźniej stroniącą od kontaktów ze swoimi amerykańskimi krewnymi, jak i jego alternatywne plany zawodowe (http://www.youtube.com/watch?v=Kii7brJ2K-Y  17:45 – 18:20), kolejną rzeczą, która przychodzi mi do głowy w temacie boulderingu są migawki z różnych wyjazdów, w których podchodzimy ze znajomymi pod sektor, wszyscy z plecakami wypakowanymi szpejem i mijamy kolejnych bulderowców z krzykiem atakujących w kółko ten sam przechwyt, nie osiągając przy tym wysokości dwóch metrów nad ziemią. Zawsze zastanawiało mnie, jak można zmotywować się do katowania tego samego ruchu na kamyku otoczonym często zewsząd o wiele bardziej okazałymi skałami. Widać można. Jasna sprawa w przypadku osób z lękiem wysokości, jak np. Alex Johnson. Ale poza tym? Ów fenomen zaczął mnie po prostu intrygować.

Podczas poszukiwania przekonujących wyjaśnień, została opowiedziana mi pewna anegdotka. Za wszelkie niedopowiedzenia, przeinaczenia lub przekłamania z góry przepraszam. Sytuacja rozgrywała się w naszym mateczniku, czyli Chatce ŁKW w Hejszowinie. Nocowała w niej ekipa boulderowców (chyba  z Poznania?) i kilku łodziaków, w tym legendarny już Tatanka, który najwyraźniej tak samo jak ja, miał pewne wątpliwości co do sensu i istoty boulderowania w skałach. Mając na wyciągnięcie ręki „głazołazów” z prawdziwego zdarzenia nie omieszkał wykorzystać sytuacji i zagaił ich umiejętnie, dając upust swojemu niezrozumieniu. Odpowiedź jednego ze wspinaczy brzmiała mniej więcej tak: „Kiedyś wspinałem się z liną… I zasuwałem te 20-30 metrów, żeby w końcu wejść w ten crux i spaść ryjem przy łańcuchu. Teraz robię tylko cruxy.” Logiczne? Jeszcze jak.

Żeby nie zostało mi wymówione, że kpię sobie tutaj z czegoś, czego nigdy nie spróbowałam, na koniec wrócę jeszcze wspomnieniami do tych kilku razów, a dokładnie czterech, gdy zdecydowałam się zasmakować boulderingu. Dwa starcia z własnego wyboru, pozostałe dwa, bo po prostu nie było nic innego do roboty. Tutaj muszę zaznaczyć, że wykazałam się przytomnością, zmieniając za każdym razem miejscówkę, by zdusić niechęć i „zacząć od początku”.

Inicjacja – po raz pierwszy z „głazownictwem” :-) podaliśmy sobie ręce w urokliwej Hejszowinie. Był koniec sierpnia, strasznie zimno i za rękawiczki służyły mi skarpetki. Niestety, jako że jestem typem człowieka, który musi wiedzieć z czym się mierzy, dokąd zmierza i po co to robi, szwędanie się po omacku po lasach u podnóży Szczelińca, mając w głowie coś, czego nie można by nazwać nawet ogólnym zarysem topo sprawiało mi przyjemność tylko do pewnego momentu (tamtejsze kamyki są dosyć mocno poukrywane, najlepiej odkrywać je z jakimś stałym bywalcem/lokalsem). Skutek: zero chemii.

Drugie podejście to pobliski Machov i walka z obłażącymi wszystko mrówkami. Z tej jednodniowej eskapady pamiętam tylko chłopaków, którzy biegiem wdziewali swoje wspinaczkowe trzewiki i rzucali się w rozpaczy na skałę, uciekając przed owadami. Sesja boulderowa pod wieloma względami rekordowa, jeśli wziąć pod uwagę ilość obszernych zamachów szczotą, jakie musiałam wykonać, żeby opędzić się od natrętów, stojąc na jednym samotnym płaskim kamieniu niczym Tom Hanks na tratwie w „ulubionej” produkcji filmowej mojej Mamy. Dla pełnego obrazu dodam, że butów nie założyłam ani razu i ostatecznie oddałam się dokumentowaniu całej parodii na filmie i zdjęciach.

Trzecia próba nawiązania poprawnych kontaktów miała miejsce niecałe trzy lata temu we francuskim Ailefroide w drodze powrotnej z Céüse na Franken. Z Adasiem i Ciemnym kupiliśmy nawet fajnie, pod względem walorów estetycznych, wydane topo, które później okazało się niestety całkowicie nieprzydatne, jeśli chodzi o kwestie merytoryczne. Do bouldów docieraliśmy przypadkiem, ale muszę przyznać, że nawet się powspinałam. To właśnie w tym miejscu poczułam, co znaczy bulderowe 6C i odzyskałam pewną kontrolę nad moim pobłażliwym uśmiechem, który do tamtej pory sam z siebie pojawiał się na mojej twarzy za każdym razem, gdy mijałam w skałach chłopców, napinających się na kamieniach niewiele wyższych od nich samych.

No i w końcu Śnieżnik. I pierwszy stres na high ballu  (znając życie, pewnie za 5A ;]) i pierwsze miażdżące palce krawądy. A wszystko dlatego, że w Labaku po solidnej zlewie po prostu nie ma się za bardzo gdzie wspinać. Po jednym dniu ciągłego zapinania i zdzierania skóry miałam zdecydowanie dość, ale zaczęłam chyba w końcu coś rozumieć. Bouldering może i wygląda zabawnie, ale przestaje Ci być do śmiechu, gdy nie możesz nawet odpalić na ruchach, którym właśnie pojeżdżasz, a typ, z którego tak ciśniesz wciąga je nosem. No i jak tu dojść z czymkolwiek do ładu?

Na wszystkie wspinaczkowe niepowodzenia, narzekania, marudzenia i usprawiedliwiania odpowiedź zawsze jest jedna: trzeba się wspinać. Dlatego korzystając z pięknej jesiennej pogody, po raz piąty w swoim wspinaczkowym życiu, załadowałam crasha do samochodu. Może w końcu zrobię sama użytek z nagrody, jaką udało mi się wygrać niemalże dokładnie rok temu w Zdzieszowicach, a którą do tej pory tylko pożyczałam chłopakom.

Dojrzałam, by wrócić do Machova. Wyszło super :-) Zapraszam do oglądania efektów:

 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd