..
Monika Młodecka

12 | 20235
 
 
2012-03-12
Odsłon: 2002
 

El Chorro, czyli uciekając przed mrozami.


Na pachnącym świeżością Centralnym dołączam do Adriana i dzięki uprzejmości jego wujka po chwili jesteśmy już na Okęciu. Patrząc przez okna samolotu na coraz szybciej oddalające się zaspy śniegu, nie czuję żalu. Z nieukrywaną  satysfakcją rozsiadam się wygodniej w mało wygodnym fotelu i momentalnie zasypiam pogrążona w myślach o pomarańczowym wapieniu i ciepłym powietrzu.

Od niedawana do uroków lotów do Malagi należą długie, w naszym wypadku i 5-godzinne, przesiadki. Kiblujemy na lotnisku Charlesa de Gaulle’a, a ja próbuję przeczytać cokolwiek co mogłoby okazać się pomocne przy pisaniu licencjatu. Terminy na gardle ciążą psychicznie, a tripy wspinaczkowe, jakie by nie były, nie sprzyjają mobilizacji w kierunku wysiłku umysłowego. W ramach chwil oderwania zwiedzamy sobie lotnisko, które bez wątpienia może poszczycić się rozmiarami niedużego miasta. Próbuję znaleźć nasz lot na wielkiej tablicy odlotów. Nie ma. Główkuję, gdzie popełniłam błąd, patrzę na górę tablicy i dochodzi do mnie, że pokazuje ona jedynie wyloty z danego terminalu, w tym wypadku 2F. Dobra wola, by przespacerować się do kolejnych w celu ustalenia odpowiedniej bramki szybko ustępuje miejsca rozbawieniu i niedowierzaniu, gdy mijam tabliczkę „Terminal 2b – 15 min”. Po skorzystaniu z pomocy Informacji o dziwo komunikatywnej w języku angielskim, okazuje się, że spacer i tak nas nie minie. Korytarz, ruchomy chodnik, korytarz, do góry, na dół, ruchomy chodnik, korytarz, ruchomy chodnik i w końcu jesteśmy na miejscu. Następny przystanek to już Malaga.

Wychodzimy z lotniska i bierzemy głęboki oddech. Gorąco nie jest, wręcz powiewa chłodem. Powietrze jednak pachnie tak jak powinno, a przed nami widać rzędy wysokich palm. Stwierdzamy zgodnie, że palmy rosną tam, gdzie jest ciepło i od razu powraca wewnętrzny spokój. Wsiadamy do ostatniego już tego dnia autobusu i jedziemy do centrum. Kierunek: Calle de la Victoria, czyli najlepsza noclegownia w Maladze prowadzona przez moją Erasmusową koleżankę :) Maja wita nas z otwartymi ramionami i od razu przystępuje do uzupełniania braków żywieniowych. Nie posiadam się z radości! Ostatni raz widziałyśmy się wprawdzie przed Sylwestrem i wtedy to ja pełniłam rolę gospodyni, ale tematów ciągle przybywa. W końcu kładziemy się spać, by następnego dnia po odwiedzeniu ławeczki Picassa podążać dalej w jedynym słusznym kierunku, do El Chorro.

Zawsze podczas pakowania ciężko przychodzi mi racjonalne ocenianie tego, co naprawdę będzie mi z ubrań potrzebne. W rezultacie cały bagaż podręczny wypchany mam rzeczami, z których na miejscu i tak w użyciu jest zazwyczaj jedna bluza, spodnie do wspinu i parę koszulek. Można by pomyśleć, że po wtaszczeniu dwóch ciężkich plecaków pod Makinodromo, zajdzie u mnie jakaś przemiana w tej kwestii, jednak ów rozmach podyktowany chyba głównie kobiecym kaprysem zdaje się należeć do uzależnień z  grona tych niezniszczalnych. Cała podróż, tłumiona ciągle choroba, nieprzemyślane podejście pod sektor i zejście z powodu braku dostępnej wody pitnej dają jednak o sobie znać następnego dnia, kiedy to budzę się z temperaturą i zawalonymi zatokami. Nieszczęśliwie, ekipa z Katowic ma akurat resta, więc Adrian skazany jest na dosyć luźną, zwaną również „sportową”, asekurację pary Słowaków. Ja tymczasem dogorywam i między jednym a drugim posiłkiem złożonym z garści lekarstw, produkuję kolejne podsekcje licencjatu. Przez następne dni sytuacja wraca do normy choć katar i problemy z zatokami nie odpuszczają aż do końca wyjazdu. Łapiemy jednak dużo słońca i zapach dojrzewających cytrusów. Powoli zadomawiamy się na naszej przyjemnej miejscówce. Coraz sprawniej pokonujemy też drogę przez tunele i samo podejście pod Makino. Guardia przyczepia się tylko raz i to raczej dość nieefektywnie.

Kolejne dni to wybór celów na przejście RP. Adrian od razu celuje w Cous Cous, ja czuję się lekko rozdarta. Wymarzony Lourdes świeci się jak psu jaja, w dodatku na max 12 osób wspinających się w sektorze, co najmniej 8 stoi w kolejce do drogi, określanej często obok Poema de Roca wizytówką rejonu. Formacja, którą biegnie klasyk może tłumaczyć ów zachwyt, jednak jak się okazuje ostatniego dnia wyjazdu, gdy w końcu zmuszam się do wstawki, samo wspinanie dupy nie urywa. Adrian pokonuje Lourdes w sajcie, znakomicie bawiąc się przy każdym no handzie odcinającym dopływ krwi w nodze. Na drodze walczy również Piotrek Xięski, który pokazuje prawdziwą siłę woli przebookowując lot na późniejszy termin tylko (albo i aż?) po to, by w końcu uporać się ze swoją wybranką. Droga nie pozostaje mu dłużna i pada w pierwszej próbie po reście, gdy reszta teamu z Katowic z powrotem grzeje już miejsce na nieśmiertelnym plastiku. Piotrek, rozwinąwszy skrzydła, kosi jeszcze jedną 8a, tym razem równie długą, acz chyba znacznie bardziej wymagającą Pepe al Boludo. W tym samym czasie Adrian spada ciągle w pierwszym cruxie Cous Cousa, rycząc niczym jeleń na rykowisku. Wydaje się, że linia łatwo nie puści, a nawet może się okazać wręcz nieurabialna, jednak pewnego dnia następuje przełom. Po raz pierwszy pada w ciągu początkowy crux. Adrian restuje do zera i pełen skupienia idzie dalej. Po paru metrach bierze głęboki oddech i napiera na drugiego balda, którego rozpatentowanie kosztowało go tyle frustracji, a mnie zafundowało darmowe podszkalanie z wyłapywania lotów. Patrzę w górę i jedyne co widzę to siła, spokój i zgięcie do pasa. Drugi crux poznaje swoje miejsce w szeregu. Zaczynam się powoli cieszyć, bo zdążyłam się już zorientować jakim typem wspinacza jest mój wyjazdowy partner. Intuicja mnie nie myli i po kolejnych kilkudziesięciu minutach 16-latek z Jaworza wpina się do zjazdówki. Wszyscy zaczynają krzyczeć i klaskać. Po pierwsze: cyfra wyjazdu urobiona, po drugie: Adrian stawia kuskus na obiad, po trzecie: w końcu mamy z powrotem ekspresy na rozgrzewkę. Radość jest tak wielka, że nawet wiadomość o śmierci Whitney Houston nie awansuje na newsa wyjazdu. Rozpiera mnie duma! Wszak za każdym dobrym przejściem stoi dobry asekurant! :)

W przerwach między walką  z „jedyną trudną cyfrą w Chorro”, czyli zaskakująco brutalnym Porrotem, dalej pełnię rolę wytrwałego i oddanego asekuranta. Pod szponem Adriana pada jeszcze En mono el en ojo del tigre, a gdy moją funkcję przejmuje Ola, Adrian sieka w sajcie „oszukane 8b”, czyli Oraculo i ofiarę Lamy – Variante Smashingpumpkins. Gdy Porrot po raz kolejny bezlitośnie obnaża moje słabości decyduję się na szybkie doskonalenie stylów OS i Flash. W sajcie udaje się pokonać 3 x 7b, a Flashem pada na odlotach pierwsze w życiu pokonane w tym stylu 7c - Siempre fuimos punkies (L1). Ucieszona własną walecznością dżusuję w najlepszym towarzystwie z pomocą niezawodnego barmana z Refugio :)

2 tygodnie mijają szybko i nim się obejrzeliśmy z powrotem powitała nas szara mroźna polska rzeczywistość. Zdołowani perspektywą śniegu i sklejki, po sytym obiedzie w niezdrowym fast foodzie rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę, by już następnego dnia denerwować otoczenie intensywną opalenizną i rozjaśnionymi słońcem włosami. Klimat Chorro jeszcze długo nie pozwala wdrożyć się w codzienną rutynę i choć fizycznie już od dawna jesteśmy na miejscu, mentalnie wciąż siedzimy na trawie pod rozgrzanym Makino.

PS. Kolejny przystanek – paździerz, ale za to nie byle jaki. No i do zo na Franken, jako że warun już tuż tuż!

Pozdro600,
Ryba

 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 
Ryba 2012-03-13 09:44:54
Hihihi, wiedziałam, że nie będziesz mieć czasu i postanowiłam się "sprężyć" :P
Adrian Chmiała 2012-03-12 20:12:16
Ostatnia fota najlepsze ;-)mmmm... zstanawiałem się kto pierwszy wrzuci relacje ;-) ja pisze od 3 tyg. z trzytygodniowymi przerwami ;-)


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd